Są na świecie rzeczy, które nie śniły się filozofom, a które przypominają mi o tym, że się starzeję. Siwe włosy u znajomych (ja nie siwieję, powiększam placki po obu stronach grzywki, bez dramatu), kierowca Ubera opowiadający o tym, jak "wyrzucił starą do rodziców", albo fakt, że nikt nie pyta mnie już o dowód w sklepie i nie ma żadnej frajdy z kupowania piwa. Nie to, że boję się umierać (jestem ze szkoły Robbiego Williamsa - nie boję się, po prostu nie chcę), ale część z tych rzeczy powoduje u mnie dyskomfort, takie całkiem małe drapiące coś w całkiem niemałym brzuszku, na szczęście szybko zanikające.
Jedną z tych rzeczy są ożenki oraz uwertury do nich - wieczory kawalerskie. Nie zagłębiając się zbytnio w detale moich przemyśleń na temat legalizowania tego, że jest się z kimś innym do końca życia (albo rozwodu), to miewam mieszane uczucia. Z jednej strony - fajnie, że ktoś znajomy dorósł i podjął tak poważną decyzję. Z drugiej - to często początek rozmywania się przyjaciół w życiu rodzinnym, o co ciężko mieć pretensje. Z trzeciej - niektóre personalne wybory potrafią mocno zdziwić i ciężko je wewnętrznie przeboleć. (Chociaż samych zainteresowanych to - słusznie - guzik obchodzi).
W ten weekend miałem okazję być na weekendzie kawalerskim Bartka. Świetny, wyluzowany wypad z telefonem schowanym gdzieś w plecaku i rozmowy o 2 nocy nad jeziorem (bez trzymania się za ręce) upewniły mnie, że na szczęście są ludzie, którzy wiedzą, co robią. Jeśli dołożę do tego obrazka charakter Kasi i fakt, że Tinderowy super lajk to za mało, żeby ich opisać, to... No dobra i tak nie zrozumiecie, ale musicie mi zaufać.
Nie pozostaje mi nic innego, jak: Kasiu, Bartku, najlepszego, jestem o was spokojny!